Rozdział
dedykuję Idze – pomysłodawczyni i protoplaście Iris –
wszystkiego najlepszego nasza hot 17!
***
Blondyn
wciągnął nosem chłodne, nocne powietrze. Zakuło go trochę w
delikatne nozdrza, ale poczuł nikłą woń innego wilka. Otworzył
oczy i skierował wzrok na chłopaka, który opierał się
nonszalancko o swoje terenowe auto i polerował krótki, ząbkowany
nóż.
– Wilkołak
– odezwał się blondyn. – Jakieś cztery mile na zachód.
Drugi
zdawał się nie interesować jego słowami. Wciąż całą jego
uwagę pochłaniała broń.
– Chase?
Polujemy na niego? – blondyn zaczynał tracić cierpliwość.
Zmarszczył czoło i podszedł do przyjaciela.
Chase
podniósł nóż na wysokość oczu i przyjrzał mu się uważnie.
– Wiesz,
że zależy mi tylko na tej gadzinie – odezwał się w końcu, a
jego delikatny głos brzmiał dziwnie, tworząc tak drastyczne
zdanie. Odciągnął wzrok od noża i zwrócił go na Gavina. – Na
Zoey Dust.
Blondyn
westchnął i ze smutkiem zagryzł wargę. Wiedział, ile dla jego
przyjaciela znaczy to zadanie, a fakt, że cała rodzina jest przeciw
niemu, tylko potęguje chęć pomocy mu. Gavin był takim typem
chłopaka, który dbał o swoich.
– Ale
z drugiej strony małe polowanko nie zaszkodzi – uśmiechnął się
zadziornie Chase, a Gavin bez słowa wskoczył do auta.
***
Malia
ziewnęła. Chciała już wyjść od ojca, wrócić do Stilesa i
zasnąć u jego boku, jak co noc, ale nie mogła. Peter nalegał, by
poczekała na owego tajemniczego gościa, który był już bardzo
blisko. Lecz nic nie mogła poradzić na lepiące się oczy i mięśnie
domagające się odpoczynku.
Gdy
jej głowa niemal sięgnęła już oparcia od kanapy, po schodach
zszedł Peter. Obrzucił ją uważnym spojrzeniem i odezwał się.
– Dzwoniłem.
Zaraz tu będzie.
– Zaraz,
czyli teraz, czy za dwadzieścia minut? – spytała, nieco
mamrocząc, na co jej ojciec uśmiechnął się lekko.
W
tym momencie otworzyły się drzwi i pewnym krokiem wszedł przez nie
wysoki chłopak. Był mniej więcej w wieku Malii, może starszy,
szczupły, o rozmierzwionych ciemnych włosach i czujnym, zielonym
spojrzeniu. Uśmiechnął się do dziewczyny, na co ta zmarszczyła
brwi. Do chłopaka podszedł Peter z szerokim uśmiechem i uścisnął
jego dłoń.
– Miło
cię znów widzieć, Michael – oznajmił Hale.
– Mnie
również – odparł tamten i po powitaniu Petera spojrzał na jego
córkę. – A oto słynna Malia. Miło mi cię poznać – posłał
jej szeroki uśmiech, na co odpowiedziała niemrawym grymasem.
– Kim
jesteś? – spytała.
– Jest
potrzebny – uciął wszelkie pytania Hale. – Jedyne, co musisz
wiedzieć to, że nazywa się Michael i że nam pomoże.
– Pomoże
w czym? – może to ta późna pora, a może po prostu nie mogła
się na niczym skupić.
Oczy
Michaela błysnęły groźnie.
– Pomoże
w zabiciu Zoey Dust.
***
We
wnętrzu sporego pokoju o fiołkowych ścianach rozległo się
parsknięcie śmiechem. Zoey podniosła wzrok znad książki i
zerknęła, co tak rozbawiło jej przyjaciółkę. Chloe, leżąca na
sąsiednim łóżku, wyszczerzyła się widząc jej zdziwione
spojrzenie. W dłoni ściskała telefon, a jej fioletowa narzuta
leżała skołtuniona w nogach łóżka.
– Kira
do mnie napisała – odezwała się. – Scott chciał jej pomóc w
kontrolowaniu mocy, a ona niechcący przepaliła czajnik – znów
parsknęła śmiechem.
– Nie
wiedziałam, że pozostajesz z Kirą w tak dobrych stosunkach –
Zoey nie była w stanie ukryć zaskoczenia. Chloe wzruszyła
ramionami.
– Ona
uważa, że powinniśmy się lepiej poznać i współpracować.
Planuje zrobić imprezę, by nas zintegrować.
– Nie
sądzę, bym ja i Malia w jednym pokoju były dobrym pomysłem –
odparła czarnowłosa, powracając wzrokiem do książki.
Chloe
westchnęła teatralnie i nakryła głowę poduszką. Zoey
przewróciła oczami, a jej wzrok mimowolnie padł na bordową bluzę
Stilesa, zajmującą znaczące miejsce w nogach jej łóżka.
Dziewczynę przeszedł dreszcz i postanowiła skupić się na
lekturze.
Niezbyt
jej to wyszło. Srebrne tęczówki przemykały żwawo po literach,
nie rozumiejąc ich sensu. W głowie wciąż miała rozmowę ze
Stilesem w szpitalu, a w duszy troskę o niego.
Doszła
do wniosku, że jest inny. Gdy ostatni raz go widziała był pełen
energii, pomysłów i optymizmu. Teraz jego nadpobudliwość gdzieś
zniknęła, nie żartuje jak kiedyś, stał się bardziej
pesymistyczny. Była niemal na sto procent pewna, że to wina
opętania przez japońskiego demona. Zniszczył go. Zniszczył
Stilesa Stilinskiego. Zniszczył tego, kogo kochała najbardziej na
świecie, pozostawiając jedynie niewielką namiastkę. Gdyby była
wredna, uznałaby, że jego ofiara nic nie zmieni, bo prawdziwy
Stiles już od dawna nie żyje. Jednak wiedziała, że on gdzieś tam
jest. To, że ona się zmieniła, nie znaczy, że on nie mógł
pozostać starym sobą.
Wtem
rozległ się dźwięk dzwonka. Zoey i Chloe spojrzały na siebie, bo
dziwnym było dzwonienie o tej porze do ich domu położonego w
środku lasu. Po krótkiej walce na spojrzenia Zoey zsunęła się z
łóżka z cichym westchnięciem. Z tryumfalnym uśmiechem Chloe
powróciła do swojego zajęcia.
Czarnowłosa
dreptała boso po ciepłej drewnianej posadzce, jednocześnie
opatulając się swetrem. Zbiegła po schodach i stanęła przed
drzwiami. Odgarnęła włosy i otworzyła je. W ułamku sekundy jej
znudzone spojrzenie zmieniło się nie do poznania. Wytrzeszczyła
oczy i nieznacznie otworzyła usta.
– Stiles?
– wydusiła z siebie.
Chłopak
uśmiechnął się lekko i pokiwał głową.
– Cześć,
Zoey. Mogę wejść?
Przez
umysł dziewczyny przeleciały miliony myśli. Tak. Nie. Nie jesteś
tu bezpieczny. Nie ma Keiry. Wejdź. Kocham cię. Uciekaj. Zostaw
mnie. Zostań.
Skinęła
głową i odsunęła się, by go wpuścić. Modliła się w duchu,
aby skądś nie wyskoczył Atticus i, by nie zaczął rzucać jakimiś
dziwnymi tekstami. Nim zamknęła drzwi wejściowe rozejrzała się
jeszcze po korytarzu, ale jak na razie ani śladu po Mitchellu.
Natomiast
Stiles rozglądał się z zaciekawieniem, trzymając niedbale ręce w
kieszeniach.
– Przyjemnie
tu – skwitował, gdy omiótł wzrokiem drewnianą boazerię holu.
Zoey
bez słowa wskazała mu salon. Chłopak zerknął jeszcze na nią
ukradkiem i posłusznie ruszył w stronę wskazanego pomieszczenia.
Dziewczyna wzięła głęboki wdech, po czym weszła za nim. Siedział
już rozwalony na sporej beżowej kanapie. Jego pozycja wydawała się
być rozluźniona, ale Zoey czuła podwyższone tętno, widziała
ściągnięte mięśnie. Był zdenerwowany.
Powoli
podeszła do kanapy i usiadła niedaleko.
– Co
cię sprowadza? – odezwała się po chwili, mając nadzieję, że
brzmi normalnie.
– Nasza
ostatnia rozmowa – odparł. – Chciałbym ją jakoś sprostować,
przekonać cię... – zaczął, ale nie dane mu było skończyć.
W
Zoey zawrzało.
– Chcesz
ot tak dać się zabić! – wrzasnęła, ponosząc się z kanapy,
jak oparzona. Nie dbała już o to, czy zbiegnie tu Chloe, czy zjawi
się Atty.
Stiles
zamrugał, dostrzegłszy płomienie migoczące w jej oczach.
Wiedział, że jest autentycznie wściekła.
– To
pomoże nam wszystkim... Pamiętasz starcie z wilkołakami Nyx? Nie
umarliście tylko dlatego, że ona tego nie chciała. Potrzebujecie
tej mocy – powiedział twardo, odważnie patrząc w jej oczy.
Poczuła,
jak złość wypełnia jej żyły niczym ogień. Zacisnęła pięści.
Nie mogła pozwolić na to, by wybuchnąć. Nie tu. Nie przy nim.
– Nie
masz pojęcia o naszej mocy – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Teraz
to Stiles wstał.
– Nie
chcę żebyście zginęli! Czy to jest takie złe?! – wrzasnął w
jej stronę.
Czuły
słuch Zoey wyczuł, że Chloe zmierza ku schodom. Nie. Nie
potrzebuje świadków.
Wzięła
głęboki wdech i skupiła się na liczeniu.
– Nie
– powiedziała w końcu. – Po prostu nie.
– Witajcie!
– do pokoju zamaszystym krokiem wszedł zadowolony Atticus.
Stiles
nie ukrywał tego, że przewrócił oczami. Atty zmrużył na niego
oczy, ale wciąż się uśmiechał.
– Co
się tu wyrabia? – spytał, patrząc to na Zoey, to na Stilesa.
– Nic
– odpowiedzieli na raz.
Atticus
zagwizdał.
– Gdybyście
byli parą pomyślałbym, że zerwaliście, ale w takiej sytuacji...
O co poszło? – spojrzał na Zoey z wyczekiwaniem.
Dziewczyna
westchnęła i wzniosła oczy do nieba.
– Stiles
uparł się żeby być ofiarą w rytuale – odpowiedziała.
Stilinski
zdziwił się, ze to zdanie nie wywołało absolutnie żadnego
zaskoczenia na twarzy chłopaka. Z drugiej strony ta trójka wciąż
go zaskakuje.
– Mhm
– odparł Atticus. Zaraz potem przeniósł spojrzenie na Stilesa.
Zoey
uniosła brew, bo to spojrzenie nie zwiastuje niczego dobrego.
– Jesteśmy
podobni – uśmiechnął się Atticus, obejmując ramieniem Stilesa.
– Obaj jesteśmy wiernymi przyjaciółmi kogoś, kto stał się
krwiożerczą bestią. Z tym, że ty masz wilkołaka, a ja...
– Atticus!
– syknęła Zoey i rzuciła swojemu przyjacielowi mordercze
spojrzenie. Nie dość, że tu przychodzi, to jeszcze zbyt dużo
mówi...
Chłopak
uniósł ręce w obronnym geście.
– Spokojnie,
ja nic nie mówię, mała.
– Nie
mów tak do mnie – mruknęła, ale jej wzrok nie był już tak
wściekły, jak chwilę temu. – Zresztą jestem od ciebie starsza.
– Tylko
o dwa miesiące – żachnął się Atticus.
Stiles
wodził wzrokiem od jednego do drugiego, nie mogąc do końca pojąć
dziejącej się sceny. Zoey znów westchnęła i spojrzała na niego.
Jej srebrne oczy były nieugięte.
– Nie
– wydobyło się z jej ust, ciche jak ostatnie tchnienie.
– Ja
mogę zostać ofiarą – wypalił Atticus.
Zarówno
Dust, jak i Stilinski spojrzeli na niego jak jeden mąż. W dwóch
parach oczu czaiło się niedowierzanie. Atty wzruszył ramionami.
– Jeśli
fakt, iż wykrwawię się na śmierć na starożytnym drzewie zamiast
ciebie pomoże komuś, to czemu nie?
Zoey
myślała, że śni.
– Ale
wiesz, że umrzesz na śmierć? – spytał Stiles.
Atticus
zaśmiał się i pokiwał głową.
– Na
śmiertelną śmierć.
Zoey
nie wiedziała kogo ma za większego idiotę. Ale z drugiej strony...
Nie. Choć...
Wiedziała,
że to okrutne. Atticus był jej przyjacielem, powinna pragnąć go
chronić. Najbardziej na świecie. Tak, jak on chronił ją. Ale z
nich dwóch wolała by to Atticus umarł. Przeraziła ją ta chęć.
– Co
tak milczysz? – odezwał się Atty, świdrując ją wzrokiem. –
Jak ja umrę to okej, ale jak on to drzesz się na wszystkich? – w
jego głosie nie było wyrzutu. Raczej rozbawienie. Ale to
stwierdzenie i tak tylko upewniło ją w tym, że stała się
potworem.
– Zoey?
– odezwał się Stiles, lekko wyciągając dłoń w jej stronę.
Dziewczyna
przeszła przez pokój z prędkością, przez którą praktycznie jej
nie dostrzegł. Nachyliła się do ucha Atty'ego.
– Przepraszam
cię – po czym wybiegła z salonu.
Atticus
usłyszał jeszcze tupot jej stóp na schodach, trzaśnięcie
drzwiami i początek histerii. Zwrócił spojrzenie na gościa.
– No,
popatrz jak to się skończyło. Przybyłeś, by przekonać ją do
swojego poświęcenia, a ostatecznie to ja umrę – zaśmiał się.
– To zabawne – dodał, po czym odwrócił się.
Stiles
stał chwilę zdezorientowany ty, co właśnie zaszło. Wtem głowa
Atty'ego wyłoniła się zza ściany.
– Drzwi
już poznałeś. Zapoznaj się z nimi lepiej po drugiej stronie –
mruknął, po czym mrugnął i odszedł.
***
– Mówię
ci, to był anioł – przejęty głos Liama unosiła gładka tafla
jeziora niedaleko domku Lydii.
Wszystko,
co mówił chłopak Isaac traktował bardzo sceptycznie. Nie miał
pojęcia kiedy zorientował się, że zgodził się na niańczenie
młodszego wilkołaka. A ten jedyne o czym mówił, to ten anioł z
jeziora. Lahey wcisnął dłonie głębiej w kieszenie i przybrał
najbardziej znudzoną minę, jaką tylko umiał, zanim znów
zaszczycił Dunbara spojrzeniem.
– Był
piękny. O włosach jak krew, roztaczała się wokół niego aura...
– Liam mówił i mówił, a Isaac coraz bardziej się nudził.
– Może
po prostu zacząłeś krwawić. Trochę się poszarpałeś z tymi
łańcuchami – mruknął.
Młodszy
gwałtownie potrząsnął głową.
– Nie.
To był anioł – oznajmił, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Zbadali
już ponad połowę linii brzegowej jeziorka i Isaac wciąż nie
widział w tym sensu. A rozochocony Liam wszędzie widział ślady
obecności swojego anioła.
– Skoro
istnieją wilkołaki, to anioły też! – wykrzyknął, głosem
odkrywcy co najmniej nowej świetnej cukierni.
– Nie
byłabym taka pewna – rozległ się wysoki rozbawiony głos,
dobiegający od strony jeziora.
***
Malinowe
usta zaciśnięte w wąską linię, zmarszczone czoło i czujne
zielone oczy. Tak wyglądała Lydia Martin, gdy sprężystym krokiem
zmierzała w kierunku lecznicy dla zwierząt. Chłodny wiatr muskał
jej nogi odziane jedynie w cienkie beżowe rajstopy, a czarna
spódnica lekko szeleściła. Dziewczyna zacisnęła dłoń na
torebce i przygryzła wargę. Nie była pewna czy uzyska tutaj
odpowiedzi na dręczące ją pytania.
Gdy
przekroczyła próg wiedziała dokładnie o co chce zapytać. Nie
pozwoli sobie przerwać. Poza tym naprawdę pragnie pomóc
Parrishowi. W tym młodym policjancie było coś, co nie pozwalało
jej odejść zbyt daleko.
Nie
znalazłszy nikogo w korytarzu rudowłosa udała się do pokoju
zabiegowego. Dopiero tam zastała Deatona. Uśmiechnął się lekko
na jej widok, ale wiedziała, że nie podoba mu się to, iż tu jest.
– Witaj,
Lydio – odezwał się i przestał przelewać niebieskawą ciecz z
jednej fiolki do drugiej.
– Nie
przyszłam na pogaduchy – odparła.
Weterynarz
oparł się o blat i skrzyżował ramiona na piersi.
– Domyślam
się. Czego chcesz?
– Mam
pytania. Potrzebuję odpowiedzi – oznajmiła z nadzieją w głosie.
Deaton
posłał jej smutne spojrzenie.
– Niestety,
ja nie jestem w stanie ci ich udzielić.
Lydia
zmarszczyła brwi.
– Jak
to nie? Zawsze, gdy coś się dzieje, wiesz dokładnie, jak należy
postąpić. Wiesz, kim ktoś jest jeszcze zanim ktokolwiek zacznie
się domyślać. Wiesz, czym leczyć rany. Wiesz, jak wejść do
podświadomości. Wiesz, kim jest Nogitsune. Wiesz wiele rzeczy, ale
jakoś nigdy się z tym nie zdradzasz – wymieniała, podnosząc
głos. Narastała w niej złość i irytacja na człowieka, który
wie wiele, ale nie ma najmniejszej ochoty im o tym powiedzieć. –
Mógłbyś nam wiele wyjaśnić, uczynić jaśniejszym, ale nie
chcesz!
Deaton
jedynie patrzył na nią i milczał. Dziewczyna zmierzyła go
poirytowanym spojrzeniem i ruszyła w kierunku wyjścia.
– Lydio
– odezwał się, gdy jej dłoń dotykała klamki. – To czego
szukasz powinno być w Bestiariuszu. Jeśli nie Stiles go ma, to ktoś
z jego domu.
Lydia
nawet na niego nie spojrzała. Skinęła jedynie głową i wyszła na
zimne, jesienne powietrze. Znalazłszy się już w swoim ślicznym
małym autku odetchnęła głęboko. Deaton był zagadką, ale tylko
zawraca sobie tym głowę. Scott pilnuje całej tej hołoty, Stiles
myśli tylko o Zoey albo o Malii. Wszyscy martwią się o wilkołaki
i nierozpoznanych nadnaturalnych, a ona dodała sobie jeszcze
Parrisha i Deatona. Ale z drugiej strony w końcu była geniuszem,
kto ma dać radę, jak nie ona?
Odpaliła
silnik i ruszyła w kierunku domu Stilesa. On też się zmienił.
Zasadniczo wszyscy się zmienili. W sobie samej Lydia również
dostrzegała różnice. Już nie była tą popularną dziewczyną,
która niczym się nie przejmowała. Teraz była banshee, pragnącą
za wszelką cenę chronić przyjaciół.
Ale
Stiles...
Był
taki jakiś szary. Nie w sensie odcienia skóry, tylko osobowości.
Jakby Nogitsune wydobył jego wewnętrzny mrok, a ukrył radość.
Niby ma Malię, a miłość powinna mu pomóc, z tym, że... Lydia
nie widziała różnicy.
Nim
się obejrzała stała już pod jego domem. Wyskoczyła z auta i
dotarła na ganek. Poprawiła włosy, pukając do drzwi.
Cisza.
Zadzwoniła
do drzwi, przestępując z nogi na nogę. Robiło się coraz zimniej,
ale skrycie miała nadzieję, że obejdzie się bez śniegu.
Drzwi
się otworzyły. Za klamkę trzymała niewysoka, brązowowłosa
dziewczyna, której ciemne oczy zlustrowały uważnie Lydię, jakby
była potencjalnym zagrożeniem. Banshee nim nie są, prawda?
– Cześć?
– odezwała się Martin i wyciągnęła dłoń. – Iris, tak? –
znała kuzynkę Stilesa ze słyszenia. Wiedziała kim była, więc
nie widziała przeszkód, by się z nią nie przywitać.
Iris
zmierzyła ją jeszcze jednym spojrzeniem, po czym odezwała się.
– Czego
chcesz?
I
wtedy Lydia to poczuła. Falę krzyków, bólu i cierpienia, jakie
płynęło od jej umęczonego ja. Wokół Iris unosiła się aura
śmierci, przedwcześnie zabranych dusz, zakończonych żyć. Lydia
straciła oddech. Musiała chwycić się framugi drzwi i walczyć o
każdy wdech. Przez ten chór agonii przedostawał się również
cichy krzyk samej Iris, będącej niegdyś Igą. Zwykłej nastolatki
przemienionej w coś, co musi mordować, bo tak po prostu ma być.
Zwykłej nastolatki nie mogącej się z tym pogodzić. Zwykłej
nastolatki cierpiącej przez samą siebie.
Lydia
zebrała się w sobie i bez słowa powróciła do swojego auta.
Postanowiła, że już nigdy nie stanie tak blisko kuzynki
przyjaciela. To było fizycznie niemożliwe dla niej, jako banshee.
Poza tym przerażała ją ilość zabitych przez tę dziewczynę.
Odpowiedzi
znajdzie gdzieś indziej.
***
Tego
dnia Derek po prostu leżał na kanapie w swoim mieszkaniu i czytał.
Rzadko oddawał się tak przyziemnym przyjemnościom, ale w pewnym
momencie mordowania masz po prostu dość. Docierał do
kulminacyjnego momentu powieści, gdy usłyszał delikatnie kroki i
odsuwanie drzwi. Uniósł wzrok znad lektury i musiał powstrzymać
się, by się nie uśmiechnąć.
Do
pokoju niepewnie wchodziła Iris. Jej długie ciemne włosy tworzyły
kasztanowy wodospad, a błyszczące oczy zerkały raz po raz spod
rzęs. Usiadła niedaleko na kanapie i powiedziała.
– Lydia
u mnie była. To znaczy chyba chciała być u Stilesa, ale trafiła
na mnie. Zobaczyła mnie i niemal zeszła nam na ganku –
opowiedziała, a w jej oczach Derek dostrzegł szczery strach. –
Nic jej nie zrobiłam, przysięgam.
Hale
odłożył książkę na stolik obok kanapy i pochylił się w jej
stronę.
– Spokojnie.
Ona po prostu rozwija się jako banshee. Wyczuwa aurę. Ty, jako
niekontrolująca się nimfa zabiłaś w swoim życiu wiele osób.
Lydia po prostu to wyczuła i musiała nie wytrzymać. Brzmi to
strasznie, ale jest całkiem normalne – Derek próbował uśmiechnąć
się krzepiąco, ale wyszedł z tego grymas. Nie chciał, by
dziewczyna tak się tym martwiła. W krótkim czasie stała się dla
niego wyjątkowo istotna.
Iris
wzięła głęboki wdech.
– Okej,
spróbuję. A ty? Masz jakieś wieści? – spytała, opierając się
o kanapę.
Derek
skrzywił się.
– Będą
kłopoty. Widziałem ostatnio dwóch chłopaków w wieku Scotta.
Jeden jest wilkołakiem, i to bardzo młodym, czuć to na odległość,
a drugi to łowca – gdy to powiedział oczy Iris wytrzeszczyły
się.
– Ale
nie Hood? – spytała cicho.
Derek
pokręcił głową.
– Młodszy,
mniej doświadczony, mniej zajadły. Ale sam fakt, iż polują razem
jest niepokojący. Wilkołak i łowca jako drużyna? To nie wróży
nic dobrego. Nawet jeśli są tak głupi jak ci dwaj – zaśmiał
się lekko.
Kąciki
ust Iris drgnęły lekko.
– To
co? Z tym naszym treningiem. To mam na myśli.
Derek
uśmiechnął się.
– Musisz
być bardzo zdesperowana – uznał, za co otrzymał kuksańca w
ramię.
– Po
prostu po tylu latach mam dość bycia poza kontrolą.
Hale
wstał i spojrzał na dziewczynę wyczekująco. Zamrugała i również
wstała.
– Jak
wiesz przemianę wywołuje księżyc lub wzrost tętna. Musisz po
prostu kontrolować bicie serca i to nauczy cię kontroli nawet
podczas pełni – oznajmił, a Iris pokiwała głową. – Co
powoduje wzrost tętna?
– Złość...
– Na
to przyjdzie czas później. Coś innego?
– Strach?
– odparła niepewnie.
Derek
w mgnieniu oka wyciągnął pazury i machnął ręką na wysokości
jej twarzy. Błyskawicznie kucnęła, a jej serce zaczęło pompować
krew wymieszaną z adrenaliną z zabójczą prędkością.
Wyprostowała się powoli, wlepiając przestraszone oczy w Dereka.
Ten nie mógł oderwać wzroku od drobnych wzorków wijących się po
jej twarzy, zielonych i żywych jak pnącza.
– Co
to miało być?! – syknęła, a jej oczy powoli przestawały być
całe czarne.
– Strach
– uśmiechnął się Derek. – Strach oblałaś. Co jeszcze
wywołuje szybszy puls? – spytał, jakby właśnie nie usiłował
jej zabić.
Dziewczyna
cofnęła się o kilka kroków, tak na wszelki wypadek, i zaczęła
myśleć.
– Umm...
nie wiem. Stres?
Derek
w kilku krokach znalazł się jedynie parę centymetrów od niej.
– Jakiego
rodzaju stres? – spytał cicho.
Iris
oblała się rumieńcem. Wiedziała, że jej serce bije teraz w
zawrotnym tempie oraz zdawała sobie sprawę z jego czułego słuchu.
Żadna z tych rzeczy nie pozwalała jej uspokoić się. Przełknęła
ślinę.
– Nie
wiem... – odezwała się, ale jej głos przypominał bardziej
szept.
Derek
przybliżył twarz i patrzył jej w oczy.
– Czyli
absolutnie ci to nie przeszkadza?
Nie,
wcale jej nie przeszkadza, że naruszasz jej wszelką możliwą
prywatność. Że jesteś tak blisko, że ma ogromną ochotę cię
pocałować, choć boi się tego.
Iris
nie myśli już o bijącym sercu, o znakach na jej ciele, o czarnych
oczach. Po prostu robi to, na co ma ochotę.
***
Znów
zapadł zmierzch. Stary Louis Wagner niemal stracił już nadzieję,
że ktoś zechce wynająć jego sypiący się domek letniskowy. Nie
docierały do niego rady rodziny, że w zimie nikt nie będzie chciał
mieszkać w rozwalającym się drewnianym domku. A tu proszę! Młody,
zdecydowany, porządny chłopak z miłym uśmiechem, jedną walizką
i odpowiednią ilością gotówki chce się wprowadzić z marszu.
Stary Wagner zaciera ręce na czający się zysk, a chłopak
grzecznie czeka na klucze. Gdy je otrzymuje, kulturalnie dziękuje i
rusza w kierunku nowego lokum.
Przekręciwszy
klucz w zamku i pozbywszy się pierwszego ataku kaszlu spowodowanego
zakurzonym budyneczkiem chłopak postawił walizkę na podłodze i
rozejrzał się. Czeka go mnóstwo sprzątania, ale wie, że warto.
Nie
po to szukał jej przez pół kraju, by teraz zrezygnować. Śledził
Iris Smith aż od Seattle i oto trafił do małego, zapomnianego i
bardzo nieludzkiego Beacon Hills. Lecz co to dla niego. Radził sobie
w Salem, Los Angeles, Londynie i Rzymie. Pochodzi z najlepszej
rodziny łowców w Stanach.
Nazywa
się Hood, a oni nigdy się nie poddają.
__________________________________________
Witajcie!
Co myślicie? Pisałam ten rozdział kilka dni i mam wrażenie, że
jest jednym z lepszych. Tyle się wydarzyło! Każda postać ma swoją
historię, jak widać i uwierzcie, to jest bardzo trudne to
zaplanowania :O. A która historia najbardziej Wam się podoba?
Pozdrawiam
i życzę miłego dnia :D
przepraszam, że taki byle-jaki komentarz, ale po prostu mnie zatkało :o
OdpowiedzUsuńI jestem!
OdpowiedzUsuńPo pierwsze: Zoles <3333333333 :)))
W końcu! W końcu coś się dzieje z tą dwójką! Atty nie będzie żadną ofiarą, wim to. To nie w twoim stylu, takie bezlitosne uśmiercanie bohaterów.
Po drugie: Luke jest zły! Luke jest Gavinem! O LOL!
Po trzecie: strasznie mało Scotta, no!
Masz rację, dużo się działo i dzieje nadal. Podczas czytania tego rozdziału cały czas miałam takie: OMG, to się nie dzieje naprawdę!
Mam nadzieję, że 11 będzie równie dobry (jakby w ogóle mogło być inaczej).
:)
K.
A tak wgl, to ładny ten nowy szablon. Bardziej pasuje niż poprzedni.
UsuńW końcu dostałam moje zamówienie! Też mi się podoba :)
Usuń