wtorek, 6 stycznia 2015

2. The new

      Cała ulica spała. Właściwie całe Beacon Hills spało. Głębokim i spokojnym snem, bo głównie takim śpi się o trzeciej nad ranem. Latarnie rzucały mdłe światło na puste, mokre od deszczu, asfaltowe ulice. Tej nocy miejscowy szpital nie miał zbyt wiele do roboty. Wyjątkowy spokój, żadnego zszywania ran szarpanych, opatrywania śladów kłów czy wysysania jadu.
      Melissa McCall przysypiała na swoim fotelu, w ręku dzierżąc od dawna pusty kubek kawy. Pielęgniarz, który wraz z nią pełnił dyżur, dotknął lekko jej ramienia. Kobieta ocknęła się i popatrzyła na niego nieprzytomnym wzrokiem.
      – Wyjdę zapalić – oznajmił pielęgniarz.
      Melissa posłała mu spojrzenie pełne wyrzutu.
      – Evan, jaki ty przykład dajesz...
      – Śpij, Melisso – uciął jej wywód, po czym ruszył do wyjścia.
      Zanim dotarł do drzwi rozejrzał się jeszcze po korytarzu czy nowa praktykantka – Katherine – nie wróciła już z obchodu. Nie zauważywszy nikogo skierował się ku tylnemu wyjściu ze szpitala. Po drodze wyjął z kieszeni fajkę i zapalniczkę. Pchnął drzwi i ogarnął go chłód. Poczuł na skórze kropelki deszczu, gdy zapalał papierosa. Zaciągnął się dymem i rozejrzał.
      Tyły szpitala były czyste, puste i oczywiście mokre. Po śmietnikach deszcz spływał drobnymi strumyczkami, cicho chlapał w kałuże i ogólnie robił to, co zwykle robi tego typu opad.
      Evan zaciągnął się dymem ponownie, tym razem przymykając oczy. Natychmiast zaczął kaszleć, a tętno mu podskoczyło. Zobaczył coś.
      Ruch.
      W chwili, gdy jego oczy niemal się zamknęły, coś przemknęło od śmietnika do muru.
      Przeszły go ciarki, zaciągnął się szybko ostatni raz i wyrzucił peta, po czym odwrócił się z zamiarem powrotu do ciepłego i miłego wnętrza.
      I wtedy śliska, łuskowata łapa zakończona pazurami wyryła na jego klatce piersiowej głębokie bruzdy. Krew trysnęła na deszczowe strumyki zmieniając ich kolor na rubinowy. Evan zaczął się dławić. Padł na ziemię, targały nim drgawki. Umierając zdążył jeszcze zobaczyć długie włosy i liczne ostre jak brzytwa zęby błyszczące w mroku.
      Chwilę po tym, jak jego serce stanęło, łuskowata istota wgryzła się kłami w ciało pielęgniarza.
***
      Wszystko zaczęło stawać się ostre, wyraźne. Pierwsze, co dostrzegłam to moje ręce. Drżały. Kapało z nich coś... krew. Ciepła krew. 
      Miałam krew na rękach.
***
      Schody w domu szeryfa trzeszczały z każdym krokiem nawet najlżejszej osoby, dlatego Stiles mocno się zdziwił, gdy przeżuwając kanapkę usłyszał kogoś schodzącego na dół. Jego ojciec siedział obok niego i smarował sobie kanapkę masłem.
      – Ktoś tu jest? – spytał chłopak wlepiając wzrok w wejście do kuchni.
      – Ach, tak. Zapomniałem ci powiedzieć...
      W drzwiach stanęła wysoka dziewczyna. Brązowe włosy miała roztrzepane i nieuczesane, a na przedramieniu świeży bandaż. Powłócząc nogami w za dużej piżamie podeszła do stołu i usiadła. Wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia parę lat.
      Stiles zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem.
      – Tato, ja rozumiem, że jesteś samotny, ale ona jest niewiele starsza ode mnie – szepnął do ojca.
      – Stiles, to nie tak – szeryf westchnął. – To jest Iris, córka mojej siostry, a jednocześnie twoja kuzynka – wyjaśnił, kładąc ser na chleb.
      Dziewczyna uśmiechnęła się do niego półgębkiem, po czym przyssała się do kubka z kawą. Chłopak patrzył na nią chwilę, po czym powrócił do konsumpcji śniadania.
      Myślał trochę o Puli Śmierci, o śmierci Allison i jego udziale w tym wszystkim, co działo się wokół Nogitsune i jakoś tak zdołował się z rana. W zamyśleniu podskoczył, gdy usłyszał dzwonek do drzwi.
      – Ja otworzę – oznajmił jego ojciec.
      Stiles nie protestował, a Iris w ogóle wydawała się być poza tym wymiarem. Wtem, jakby podstępem, do jego myśli wkradła się Zoey. Jej szare oczy przesłoniły wszelkie inne problemy.
      – Co masz taką minę? – odezwała się Iris, a serce podskoczyło Stilesowi do gardła.
      – Przestraszyłaś mnie – sapnął z wyrzutem. Kącik ust Iris uniósł się lekko.
      – To taki mój niechlubny talent od jakiegoś czasu – oznajmiła i przekręciła się nieco na krześle tak, by lepiej go widzieć. – Miałeś rozmarzoną minę, czy mi się przywidziało? – spytała, a w jej brązowych oczach Stiles przyuważył błysk.
      – Mam dziewczynę... – zdołał z siebie wydusić zanim piękny róż oblał jego policzki.
      Iris zaśmiała się.
      – Ale nie myślałeś o niej. Myślałeś o kimś innym. Co tak patrzysz? Zarumieniłeś się, to wszystko zdradza.
      – Ja nie... ona... – Stiles zaczął plątać się w zeznaniach. – Po prostu wróciła do miasta taka, którą kiedyś lubiłem... – spuścił wzrok, jakby kuzynka przyłapała go na czymś niedozwolonym.
      – Ładna? – spytała dziewczyna, podpierając głowę na dłoni i z zaciekawieniem słuchając nastolatka.
      – Piękna. I to nie teraz, kiedy wszyscy to widzą. Zawsze była piękna – nim się zorientował powiedział to, co skrywał nawet przed Scottem. Oprócz Lydii miał jeszcze inny obiekt westchnień, ale ona zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. I właściwie tylko on to zauważył.
      Mina Iris stężała.
      – Uważaj, piękne dziewczyny bardzo często są śmiertelnie niebezpieczne.
      Stiles obrzucił kuzynkę zdezorientowanym spojrzeniem, ale wyglądało na to, że nie miała ona ochoty dłużej z nim rozmawiać, bo odeszła od stołu i udała się na górę.
      Czyżby wiedziała coś ciekawego?
***
      Tak naprawdę dopiero dziś Stiles i Scott zorientowali się jak wiele osób doszło do szkoły. Gdy zasiedli w swych ławkach dostrzegli co najmniej trzy nowe twarze, a na korytarzu kilkanaście. Popatrzyli po sobie i wiedzieli, że myślą o tym samym. Nemeton. To drzewo ściąga tu mnóstwo istot nadprzyrodzonych.
      Przykładowo, na chemii Stiles naliczył czworo nowych uczniów: dwie blondynki, które siedziały ze sobą prawdopodobnie tylko dlatego, że obie były nowe, wysokiego szczupłego chłopaka o roztrzepanych brązowych włosach i... Zoey. 
      Stiles nie rozumiał dlaczego, gdy dostrzegł to, jak ona pochyla się do tego chłopaka, czuł się dziwnie. Jej czarne włosy opadały kaskadą na ramię, a głowa była blisko chłopaka. Uśmiechał się, słuchając. 
      Stilinski przyglądałby się dalej, gdyby nie kuksaniec od Scotta i szept:"Malia". Brunet odwrócił wzrok na drugi koniec sali i uśmiechnął się do swojej dziewczyny. Poczuł drobne ukłucie w sercu na myśl o tym, że Malia nie wie, kto jest jej prawdziwym ojcem.
      Chłopak westchnął. Tyle tych spraw na raz.
      – Nie wydaje ci się, że jest tu jakoś dużo nowych? – odezwał się Scott, nachylając się do niego nad stołem laboratoryjnym.
      – Mnóstwo – zgodził się Stilinski.
      Pogadaliby jeszcze, ale nauczycielka chemii w końcu postanowiła zacząć jakieś zajęcia i rozpoczęła je donośnym krzykiem.
      – Ty! – wskazała palcem w stronę bruneta siedzącego z Zoey. Cała klasa spojrzała na niego. – Spotkałam cię na korytarzu. Pierwszy dzień i już rozrabiasz – syknęła kobieta.
      Chłopak wstał i ukłonił się teatralnie przed nauczycielką, a na jego ustach już od dłuższego czasu widniał zawadiacki uśmieszek.
      – Zawsze do usług, madame – odparł.
      Stiles dostrzegł, jak Zoey chichocze zasłaniając usta dłonią.
      Tymczasem nauczycielka zrobiła się czerwona.
      – Jak śmiesz?! Mitchell, do dyrektora! – jej palec wystrzelił ostrzegawczo w stronę drzwi.
      – Atticus Mitchell, gwoli ścisłości – poprawił ją chłopak. – Myślę, że przy tak rzadkim imieniu można darować sobie już nazwisko – grzecznie podszedł do drzwi, ale zanim wyszedł dodał jeszcze coś. – I nie nudźcie się, moi kochani, to sala chemiczna, tyle kawałów można tutaj wywinąć, że już się boję – puścił jeszcze oczko do Zoey i wyszedł. 
      Nauczycielka uspokoiła się nieco i zaczęła pisać coś na tablicy, gdy rozległ się dziewczęcy głos.
      – Proszę pani, ale on nie wie gdzie jest gabinet dyrektora.
      Ten głos przywołał u Stilesa wspomnienie lekcji chemii z czasów, gdy Scott jeszcze nie był wilkołakiem. Zostali dobrani w grupy czteroosobowe: on, Scott, niejaka Angela i właśnie Zoey. Stiles, choć inteligentny, wtedy akurat chemią organiczną się nie interesował, dlatego nie miał kompletnie pojęcia, co robić. Scott miał same dwóje, a Angela wydawała się być mniej myśląca od ostrygi. Wtedy pierwszy raz zwrócił uwagę na drobną czarnowłosą Zoey. Cicho mruknęła, że powinni zmieszać kwas z alkoholem by stworzyć estry. Całą godzinę dyktowała co mieszać z czym i ostatecznie dostali po piątce. Stiles dokładnie pamięta, jak uśmiechnął się do niej parę dni później i jakie zdziwienie dostrzegł w jej oczach. Wtedy dopiero dotarło do niego, jak niewidzialna w oczach innych jest Zoey.
      A teoria ta sprawdziła się, gdy dziewczyna zniknęła. Nawet Scott jej nie pamiętał.
      Tymczasem nauczycielka westchnęła.
      – Dobrze. Stilinski! Znajdź go i zaprowadź do gabinetu dyrektora – poleciła.
      Wzrok Stilesa, nie wiedzieć czemu, padł na Zoey. A jej na niego, w chwili, gdy nauczycielka wymieniła jego nazwisko. Brązowe tęczówki patrzyły w srebrne przez prawie całą długość klasy. Kontakt trwał ułamek sekundy, bo za chwilę Zoey odwróciła się i pochyliła nad książką. Tymczasem Scott zepchnął Stilesa z krzesła, by ten mógł dogonić Atticusa.
      Długo go nie szukał. Ledwo wyszedł na korytarz, a dostrzegł chłopaka siedzącego pod ścianą naprzeciwko drzwi.
      Atticus spojrzał na niego orzechowymi oczami, a na jego usta znów wpełzł uśmieszek.
      – Czego chcesz?
      – Miałem ci pokazać drogę do gabinetu dyrektora – oznajmił Stiles. Nie był pewien jak ma postąpić z nowo poznanym chłopakiem. On nie był Oni, z którymi było wiadomo co trzeba robić.
      Atticus parsknął śmiechem.
      – Słyszałem. Zoey i jej dziwny sentyment do tej szkoły. Ale zdradzę ci coś. Nie wybieram się do żadnego dyrektora. Zresztą, już i tak się dziś z nim widziałem. Co to by było jakbym pierwszego dnia zaliczył dywanik dwukrotnie? Obiecałem w domu, że już będę grzeczny. Poza tym myślę, że Zoey ucieszyłaby się jakbym raz w życiu nie był zawieszony.
      Stiles tylko patrzył jak ten chłopak uśmiecha się łobuzersko i ciągle mówi o Zoey, jakby ją znał dłużej niż... Zaraz, wróć. Stiles w ogóle jej nie znał. Tylko mu się wydawało, że zna.
      – Proponuję ci posiedzieć ze mną lub wrócić i powiedzieć, że nie mogłeś mnie znaleźć. Co wybierzesz to już twój problem.
      Stiles wiedział, że nie wytrzyma jeszcze pół godziny z tym arogantem i po prostu wrócił do klasy. Gdy tylko usiadł Scott skomentował wszystko jednym zdaniem.
      – Wygląda na to, że szkolnym głupkiem już nie jesteś.
      – Wiesz, walka z istotami nadprzyrodzonymi zajmuje mi ostatnio większość czasu, nie mam kiedy głupkować.
      Zanim wciągnął się w lekcję zerknął jeszcze w tył. Zoey zawzięcie notowała.
***
      – Ciągle się na ciebie gapił.
      Zoey zacisnęła usta, by Atticus nie dostrzegł, że się uśmiecha. Dała mu kuksańca.
      – Naprawdę. A jak wyszedł do mnie i mówiłem o tobie to miał oczy jak spodki – chłopak zaczął się śmiać i musiał wręcz przystanąć. Zoey patrzyła na to z politowaniem.
      – Atty, mogłeś już mu darować.
      Szli wąską leśną dróżką, która kilkaset metrów od szkoły odbijała od głównej drogi. Obok niej i roześmianego Atticusa szła jeszcze drobna dziewczyna o odcieniu blond wpadającym w lekki pomarańcz. Była bardziej zadumana niż wesoła.
      Zoey przewróciła oczami, poprawiła plecak i odezwała się.
      – A tobie jak się podobał pierwszy dzień w szkole, Chloe?
      Blondynka spojrzała na nią dużymi bursztynowymi oczami i zmarszczyła nos.
      – Tam wszędzie śmierdzi.
      – Może twoimi perfumami, bo ja nic nie zauważyłem.
      Chloe fuknęła.
      – To normalne, że nie zauważyłeś, bo ty nie jesteś w stanie tego poczuć.
      – Dobra, spokojnie – mruknęła Zoey. – Czym konkretnie ci śmierdziało?  – nie za bardzo miała ochotę słuchać o brzydkich zapachach, ale cieszyła się, że temat rozmowy zeszedł z niej i, co gorsza, Stilesa.
      – Szczerze? Śmierdziało tam wilkojotem.


3 komentarze:

  1. ouu... robi się ciekawie :3 Uwielbiam, gdy Autorka na początku opowiadania stawia czytelnikom tyle pytań... Wtedy tak bardzo pragnę przeczytać ciąg dalszy, aby poznać odpowiedzi...
    Bardzo podoba mi się Twoje opowiadanie. Bałam się, że będzie to jakieś bezsensowne, pozbawione fabuły romansidło... A tutaj takie cieplutkie zaskoczenie!!!
    Nie lubię Twojej wersji Stilesa. Chociaż zawsze wyobrażałam go sobie u boku Lydii, to teraz mi bardzo żal Malii.
    Właśnie: zastanawiam się, czy Lydia, Derek, Peter i reszta się pojawią...
    Biorąc pod uwagę to, jak początkowo przedstawiłaś Kat, to wyobraziłam sobie wampira. Teraz jednak zastanawiam się, czy przypadkiem znów nie będzie Kanimy (właśnie, a co z Jacksonem?! Denerwowały mnie jego relacje z innymi bohaterami, ale i tak go polubiłam)...
    dobra, ja lecę czytać dalej :3
    nie-tylko-yaoi-czlowiek-zyje.blogspot.com - nie obrażę się, jeśli wpadniesz w wolnej chwili :3
    Wenyy :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej, ojej! Stiles jest super, Zoey jest super, wszyscy są super. Atty ma naprawdę dziwne imię, ale to chyba twoja specjalność, co? ;)
    K.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem czemu, ale już polubiłam Atticusa! Bardzo ciekawy rozdział. Lecę czytać dalej!:)

    OdpowiedzUsuń