piątek, 10 lipca 2015

16. Gone

Fragment pisany w pierwszej osobie jest dziełem mojej dobrej koleżanki Alicji w ramach naszej wymiany rozdziałów. Zajrzyjcie do niej(1,2)!
* * *
      Siedziałam spokojnie na niebieskim krześle przed recepcją czy też punktem pielęgniarek, jak zwał, tak zwał. Obserwowałam uważnie każdy ruch jednej z dyżurujących kobiet. Miała ciemne włosy i mądre brązowe oczy. Tego dnia miała na sobie jasnoróżowy szpitalny mundurek, ponieważ niebieski i ciemnoczerwony odłożyła do prania. Jej dyżur jak zwykle nie był tym spokojnym. Cały czas sanitariusze z karetki przywozili nowych pacjentów z wypadków, część lekarzy ignorowała wezwania, a reszta była aż zanadto nadpobudliwa, zlecając pielęgniarkom, takim jak Melissa McCall, kompletnie niepotrzebne badania. Kobieta biegała wśród pacjentów i reszty swoich współpracowników, lawirując w skomplikowanej sieci korytarzy i omijając łóżka szpitalne oraz wózki inwalidzkie. Co jakiś czas rzucała mi przepraszające spojrzenie, rozkazujące jednocześnie czekać na swoją kolej. Czekałam więc, czasu miałam aż za dużo. Byłam tu jedynie, by opatrzyć drobną ranę na brzuchu, którą zadał mi jeden z facetów z gangu motocyklowego w Toronto.
      Dopiero po dwóch godzinach siedzenia w poczekalni doczekałam się przyjścia lekarza, któremu asystowała owa ubrana na różowo pielęgniarka – Melissa.
      – Melisso, załóż tej młodej damie opatrunek na tę ranę – powiedział siwy, przygarbiony staruszek, który podawał się za lekarza. Szczerze mówiąc, nie byłam do końca pewna, czy mnie widział, gdyż soczewki jego okularów miały ze trzy centymetry długości, ale co tam. Najważniejsze, że kazał pielęgniarce zająć się mną.
      Wydawała się miła. Patrzyła na mnie rozsądnym, miłym wzrokiem, niezdradzającym wielkiego przemęczenia i braku sił do dalszego funkcjonowania. Uśmiechała się też, oczyszczając moją ropiejącą już ranę i przykładając do niej gazę, by następnie zakleić ją plastrem. Kiedy skończyła, podziękowałam grzecznie i wyszłam ze szpitala, kierując się na przedmieścia. Planowałam długi spacer...
* * *
      W tym mieście czas płynął bardzo szybko. Wszyscy byli czymś zajęci – jedli, rozmawiali, szukali czegoś, zdawali raporty, odwiedzali banki i tego typu placówki i, tak jak szeryf Stilinski, przekładali dokumenty, próbując powyjaśniać i pozamykać jak najwięcej tajemniczych spraw. Siedział, na pozór spokojnie, za swoim biurkiem, na którym piętrzyły się stosy teczek, które na wierzchu miały naklejkę „sprawa niewyjaśniona”. Radio stojące w kącie gabinetu wygrywało jazzową melodię, która miała za zadanie poprawić szeryfowi nastrój. Słabo oczywiście jej wychodziło, bo co chwila szeryf parskał, wściekły na to, co przeczytał.
      W końcu rzucił papierami o biurko, wstał i w mgnieniu oka znalazł się przed drzwiami swojego gabinetu, którymi trzasnął głośno, by chwilę potem rozejrzeć się po całym komisariacie. Uważnie prześledził wzrokiem każdą osobę znajdującą się w pomieszczeniu, w tym również mnie, i, zauważywszy, że brakuje jednej, potrzebnej mu osoby, wydarł się na personel:
      – Czy ktoś wie gdzie, do cholery, jest Parrish?!
      Wszyscy popatrzyli na niego znudzonym i trochę wściekłym wzrokiem, jednak nikt nie udzielił mu odpowiedzi. Prawda była taka, że żaden z posterunkowych nie miał pojęcia, gdzie w tej chwili znajduje się młody zastępca szeryfa. Jordan, kiedy tylko odebrał telefon, wyszedł z komisariatu, by pojechać na wezwanie dotyczące bójki na przedmieściach. Nie pytał szeryfa o zgodę, mimo że ten wyraźnie zaznaczył, że wszystkie wezwania mają być u niego weryfikowane. Nie, nie było mnie wtedy na komisariacie, ale jestem pewna, że Parrish chciał wykazać się przed starszym rangą kolegą. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jedzie na spotkanie ze mną.
      Przyjechałam do tego miasta, by ukryć się przed ścigającym mnie FBI. Jego śledczy uparli się na mnie i już przez siedem stanów podążają za mną. Dzięki Bogu, do tej pory udawało mi się uciekać. Nie było to proste, jednak nie sprawiło mi tyle trudności, ile można było się spodziewać. Wbrew pozorom, zaprzestanie używania kart płatniczych i pokazywania się w miejscach publicznych wystarcza. O wiele trudniejsze było unikanie moich znajomych, kiedy chodziłam jeszcze do szkoły. Tamci, choćby nie wiem co, potrafili mnie znaleźć i w jakiś sposób sprawić, bym cierpiała. Wyśmiewali mnie, szarpali i rozrywali moje ubrania, wyrywali moje włosy, pluli na mnie i zrzucali na mnie winę za każdą, najmniejszą nawet, rzecz. Aż pewnego dnia powiedziałam dość. Wściekłam się i paznokciami rozorałam chłopakowi twarz. On był dla mnie okrutny, czemu ja nie mogłam być dla niego? Od tego czasu moje wybuchy gniewu były coraz częstsze i silniejsze. Nikt nie zdołał utrzymać mnie w ryzach. Tak właśnie, po zabiciu własnej babki i dwudziestu innych osób, znalazłam się tu, z FBI na karku.
      Kiedy tylko przyjechałam do miasta, poszłam do szpitala i poprosiłam o opatrzenie mojej rany na brzuchu, która swoją drogą nadal dawała mi się we znaki. Potem poszłam na spacer szłam ulicą i wpadł na mnie jakiś przechodzień. Byłam tak zła, sfrustrowana tym, że już dawno nikogo nie skrzywdziłam, że zaatakowałam go, biłam tego faceta pięściami po twarzy, klatce i brzuchu. Sprawiłam, że prawie dostał krwotoku wewnętrznego. W ostatniej chwili moją złość skierował na siebie jeden z młodych policjantów, który przyjechał na interwencję – Jordan Parrish. Zaczęłam więc szarpać się z nim. Umiał się, cholera, bronić i bić. Kilka razy nieźle oberwałam w prawe ramię i twarz, wykręcił mi też lewą rękę do tego stopnia, że przez chwilę jej nie czułam. Nie powstrzymało mnie to jednak od odparcia ciosów i skierowania mojej wściekłości na zastępcę szeryfa. Biłam, szarpałam i drapałam jego ciało i ubranie. Moje poczynania doprowadziły do tego, że biedny Jordan padł na ziemię i nie miał siły już wstać. Wtedy, kiedy już chciałam dopełnić swego dzieła – po raz pierwszy w życiu zabić policjanta – drogę zastąpił mi młody posterunkowy. Nie wiem jak i kiedy, ale w mgnieniu oka byłam zakuta w kajdanki i siedziałam na tylnej kanapie radiowozu, próbując pozycją zneutralizować ból ogarniający część mojego brzucha.
      Tym młodym policjantem okazał się Rafael Gomez, który zawiózł mnie na komisariat, zaprowadził do swojego biurka i tam przykuł do jego metalowej części, bym nie uciekła. Sam wyszedł gdzieś, zostawiając mnie i nie zdając sobie sprawy, że wszystko obserwuję i zapamiętuję, by już niedługo móc spełnić swoje marzenie.
      Gomez wrócił dopiero po godzinie. Widać było, że jest wściekły. Jego oczy ciskały błyskawicami, a ruchy były mechaniczne i, jak sądzę, nieprzemyślane. Usiadł przede mną i popatrzył na mnie srogim wzorkiem. Nic nie mówił, tylko wpatrywał się we mnie przez dwie minuty, by następnie wyjąć z szuflady biurka jakieś dokumenty, otworzyć je i uruchomić komputer. Ponownie skierował na mnie wzrok i powiedział tenorowym głosem ze słabo skrywaną wściekłością:
      – Jestem posterunkowy Rafael Gomez. Przeprowadzę z tobą rozmowę. Jak się nazywasz?
      Nie odpowiedziałam mu, patrzyłam tylko pustym wzorkiem, chcąc by jak najszybciej dał mi spokój. Wtedy mogłabym zwiać z tego miejsca i zaszyć się gdzieś na obrzeżach miasta.
      – Odpowiadaj! – krzyknął. Było widać, że traci cierpliwość. Był wściekły. Kiedy nadal nie odpowiadałam, uderzył otwartą dłonią w swoje biurko, zwracając tym samym uwagę wszystkich osób.– Odpowiedz mi – powiedział już ciszej i spojrzał na mnie znużonym wzrokiem. Nadal nie miałam zamiaru otworzyć ust. – Wiesz, co zrobiłaś zastępcy szeryfa? – uśmiechnęłam się delikatnie i przytaknęłam. – Dlaczego się uśmiechasz? Powinnaś żałować tego, co zrobiłaś. – Wtedy po raz pierwszy się do niego odezwałam:
      – Nie żałuję tego. Sprawiło mi to przyjemność. – Otworzył szerzej oczy, nie dowierzając temu, co usłyszał, a ja wyszczerzyłam zęby.
      Nie zdawał sobie sprawy z tego, co mnie spotkało. To, jak zachowywali się moi rówieśnicy doprowadziło mnie na dno, do miejsca, w którym jestem. Po jakimś czasie moja pozycja przestała sprawiać mi ból, a czas pokazał nowe rozwiązania. Nauczył mnie, że krzywdzenie innych może być całkiem przyjemne i wyjaśnił dlaczego moi znajomi traktowali mnie tak, a nie inaczej. Czas wyjaśnił, dlaczego ludzie szydzili ze mnie i rzucali we mnie kamieniami, gdy przechodziłam obok ich domów. Ukazał mi też jak bardzo byłam słaba i jak powinnam się zmienić. Dzięki niemu, dzięki latom upokorzeń i płaczu, stałam się silna, brutalna i asertywna.
      – Jak się nazywasz? – ponowił pytanie, wyrywając mnie z fali wspomnień. Tym razem postanowiłam mu odpowiedzieć.
      – W papierach widnieję jako Isabelle Markowski, jednak mówią na mnie Easy – rzekłam, uśmiechając się lekko, gdy przypomniałam sobie dlaczego taki mam przydomek. Easy – ta, której łatwo przychodzi zabijanie. Tak mówi o mnie FBI. Gomez zapisał moje nazwisko na pustej kartce i zadawał kolejne pytania.
      – Ile masz lat?
      – Dwadzieścia.
      – Skąd przyjechałaś?
      – Pytasz o moje miejsce zamieszkania czy konkretne miasto, z którego przyjechałam autobusem do Beacon Hills? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
      – I to i to.
      – Mieszkałam w Nowym Jorku. Wczoraj przyjechałam tu z Toronto.
      – Jesteś tutaj sama? – Przytaknęłam w odpowiedzi i spojrzałam na, właśnie wychodzącego ze swojego gabinetu, szeryfa Stilinskiego. Posterunkowy, który zapisywał moje dane wstał nagle i podbiegł do szeryfa, zatrzymał go i powiedział mu coś na ucho, wyraźnie gestykulując i pokazując, co jakiś czas, na mnie. Stilinski spojrzał na mnie wściekłym wzrokiem, wrócił do gabinetu po broń i wybiegł z komisariatu. Rafael Gomez wrócił do biurka, usiadł przed nim i, nie patrząc na mnie, zadał kolejne pytanie – Dlaczego zaatakowałaś tych ludzi? Dlaczego zaatakowałaś zastępcę szeryfa? – Przez chwilę milczałam i zastanawiałam się nad odpowiedzią. Po chwili westchnęłam i oparłam się wygodnie o oparcie.
      – Po prostu miałam taki kaprys. Nudziło mi się.
      – Czy z tobą wszystko jest w porządku? Uciekłaś z Eichen House?
      – Skąd? – zapytałam szczerze zaciekawiona. Może są specjalne miejsca dla takich osób jak ja.
      – Nieważne. Zostajesz zatrzymana za pobicie cywila i funkcjonariusza policji. Sprawa zostanie skierowana do sądu, a teraz możesz zachować milczenie – powiedział posterunkowy Gomez, złapał mnie pod pachę i podniósł do pionu. Skierowaliśmy się w stronę aresztu. Rafael kazał mi stanąć przed sobą, zdjął mi kajdanki i zamknął za kratami.
      Usiadłam w kącie między lekko podpitym starszym facetem, a młodym napakowanym byczkiem, który cały czas rzucał mi ukradkowe spojrzenia. Nie zwracałam jednak na niego uwagi i skupiłam się na przystojnym Gomezie, który wrócił na swoje miejsce, odrzucił do tyłu opadający mu na twarz brązowy lok i wpisywał moje dane do komputera. Kiedy już to zrobił, otworzył szerzej jasnoniebieskie oczy, powątpiewając w to, co zobaczył, czyli list gończy wysłany za mną, wpisał moje nazwisko raz jeszcze. Po raz kolejny wyskoczyło mu to samo okienko. Rzucił mi niepewne i roztargnione spojrzenie. Zawołał jednego ze swoich kolegów i pokazał mu wyniki. Po pewnym czasie wokół komputera Gomeza zgromadził się mały tłumek ludzi, którzy skupili się tylko na ekranie, co dało mi szansę na ucieczkę.
      Dzięki temu, że nie jestem wysoka, a wręcz filigranowa i szczupła, można by powiedzieć, że przeraźliwie chuda, udało mi się przejść, bez większych problemów, przez jedną z większych szpar między prętami. Jedyny kłopot sprawiła mi rana pulsująca tępym bólem. Byczek, który patrzył wcześniej na mnie, otworzył szerzej oczy i gestami poprosił, bym go stamtąd wyciągnęła. Uśmiechnęłam się i pokręciłam delikatnie głową, odchodząc i machając na pożegnanie jednocześnie. Odwróciłam się na pięcie i zaczęłam biec właśnie w chwili, w której chłopak krzyknął policjantom, że uciekam. Przyspieszyłam i wybiegłam tylnym wyjściem z komisariatu. Na szczęście na ulicy i chodnikach panował duży ruch, co ułatwiło mi wtopienie się w tłum, a tym samym udaną ucieczkę.
      Dalej już nie biegłam. Zwolniłam do marszu, chcąc upodobnić się do reszty przechodniów i mniej rzucać się w oczy. Wyrzuciłam do kosza brązową skórzaną kurtkę, którą do tej pory na sobie miałam i rozpuściłam, spięte w koński ogon, włosy. Czym prędzej przeszłam na drugą stronę ulicy i skręciłam za róg. Przeszłam skrótem do galerii handlowej, bo tylko tam policja nie spodziewała się mnie zobaczyć. Weszłam do pierwszego sklepu z ubraniami, wybrałam czarne leginsy, granatową tunikę w kratę i szary przewiewny płaszcz. Zapłaciłam gotówką ukrytą w staniku, przebrałam się w zakupione rzeczy i wyszłam z centrum handlowego.
      Skierowałam się do lasu. Wiedziałam, że tam będą mnie szukali, ale zapamiętałam z jednej ze szkolnych wycieczek, a raczej ze szkolnego bytowania, że właśnie w tym lesie jest stary, nieużywany już bunkier. Minęłam linię drzew i weszłam głębiej, całkowicie zapominając o wysłanym za mną pościgu.
      Chciałam się od tego wszystkiego odciąć. Zostawić za sobą ucieczki, ukrywanie się, pracę na czarno za małe pieniądze i ciągły strach, że ktoś z FBI w końcu mnie znajdzie. Po jakimś czasie to po prostu stało się nużące i wyczerpujące. Chciałabym, żeby ci wszyscy ludzie się ode mnie odczepili... Wiem niestety, że tak się nie stanie dopóki się nie przyznam lub zginę, uciekając przed stróżami prawa. A nie oddam się w ich ręce na pewno. Nie żałuję swoich czynów. Ludzie z natury są okrutni, tylko większość z nich to ukrywa, a ja... Ja jestem zwolenniczką pokazywania swoich emocji. Krzywdzono mnie, ja też mogę krzywdzić.
* * *
      Bunkier znalazłam dopiero po godzinie, wpadając w załamanie przed jego wejściem. Uśmiechnęłam się do siebie i pchnęłam kratę. Ku mojemu zdziwieniu, ustąpiła od razu, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie i zapraszając mnie do środka. Oczywiście weszłam i rozejrzałam się. Wszystko wokół było brudne i trochę śmierdzące zgnilizną. Nie zwracałam jednak na to uwagi i położyłam się na zimnej podłodze, od razu zapadając w głęboki sen.
      Nie wiem, jak długo spałam, ale obudziło mnie chrobotanie butów o liście i ziemię, odgłosy krótkofalówek i szczekanie zdezorientowanych psów. Domyśliłam się, że jest to ekipa poszukiwawcza wysłana za mną. Podniosłam się, ignorując nawracający, spowodowany raną, ból. Podeszłam do krat, uważnie obserwowałam i nasłuchiwałam. Policjanci to się do mnie przybliżali, to oddalali. Żaden jednak nie znalazł się na tyle blisko, by odnaleźć wejścia do bunkra. Siedziałam nieruchomo przez piętnaście minut. Dopiero wtedy głosy policjantów całkowicie ucichły, a ja mogłam się rozluźnić. Osunęłam się na ścianę i odetchnęłam z ulgą. I właśnie wtedy, kiedy byam pewna, że już nic mi nie grozi, otworzyły się kraty. Do środka wpadł wysoki, ciemnooki posterunkowy, którego wcześniej na komisariacie nie widziałam, a zaraz za nim Rafael Gomez, który to prawdopodobnie wysłał za mną kolejny list gończy. Bez zastanowienia, w przypływie adrenaliny, podniosłam się do pionu, doskoczyłam do pierwszego z policjantów, złapałam go za głowę i, wykorzystując całą swoją siłę i masę swojego ciała, skręciłam mu kark. Dokładnie czułam jak jego rdzeń kręgowy zostaje nieodwracalnie przerwany, a jego funkcje życiowe stopniowo się zatrzymują. Nie poczułam jednak satysfakcji, którą myślałam, że czuć będę. Spełniłam swoje największe marzenie – zabiłam policjanta. Jednak nie czułam się spełniona. Myślałam, że będzie inaczej, że będę wtedy wyjątkowa. Kolejna pomyłka.
      Po zabiciu policjanta zatrzymałam się tylko na chwilę, by przemyśleć pustkę, którą poczułam po zbrodni. Potem zabrałam martwemu kajdanki i przykułam nimi niespodziewającego się tego Gomeza do krat. Oderwałam kawałek koszuli leżącego na ziemi posterunkowego i wepchnęłam ją do ust Rafaela, tym samym ucinając jego krzyki. Wyciągnęłam też jego kajdanki, założyłam je mu i upewniłam się, że zostanie on na miejscu. Nachyliłam się nad nim i spojrzałam mu prosto w oczy. Z jakiegoś dziwnego powodu, którego jeszcze w tamtej chwili nie znałam, nie chciałam go zabijać. Chciałam pokazać mu swój świat. Usiadłam przed nim po turecku, pokazując dłonią by on zrobił to samo. Wykonał moją prośbę dopiero po kilku minutach ciszy. Kiedy już jego wzrok znalazł się na równi z moim, opowiedziałam mu swoją historię. Opowiedziałam mu o wszystkich przykrościach jakie mnie spotkały, o bólu, jakiego doświadczałam każdego dnia i o sile, którą zyskałam, zabijając babkę.
      Po zrelacjonowaniu mu całego mojego życia, wstałam, otworzyłam kratę, obejrzałam się za siebie i powiedziałam do niego:
      – Pójdę teraz po Melissę McCall. Pokażę Ci, że zabijanie też może być przyjemne...
* * *
     Ten dzień nie był dla Evelyn specjalnie dobry. Właściwie całe jej życie ostatnio było niezbyt dobre. Miała wrażenie, że wszyscy się na nią gapią przez to, co stało się podczas konkursu. Do tego jej nowe mentorki zniknęły. Najpierw Lydia nie wróciła z łazienki, potem Chloe była i już po chwili jej nie było. Zdezorientowana dziewczyna chciała spytać o to Atticusa, ale i on znikł. Biegała po korytarza, usiłując odnaleźć Scotta, Stilesa czy Zoey, ale ich też nie było. Strach zaczął dawać się we znaki.
      Ostatecznie wpadła zdyszana do klasy, gdzie przebywał Liam. Rozmawiał sobie spokojnie z Juliette i Masonem, a gdy dostrzegł ją, zmarszczył brwi.
      – Co ty tu robisz?
      – Widziałeś Scotta? – wysapała, ignorując jego pytanie. – Albo Stilesa? Zoey, Atty'ego, Lydię lub Chloe?
      Liam zastanowił się chwilę.
      – Niektórych widziałem, ale potem już nie. Dziwne.
      – Parę dni temu porwano przecież Stilesa i Zoey– wypaliła Juliette, na co Mason wytrzeszczył oczy.
      – Że co? Porwano? Kto? Jak?
      Liam obrzucił dziewczynę ostrzegawczym spojrzeniem. Przecież jego przyjaciel jeszcze nic nie wiedział. I lepiej, by tak pozostało.
      – Myślicie, że to znowu się stało? – spytała Evelyn, gdy jej oddech już się wyrównał.
      – Może... – mruknęła Juliette.
      – Trzeba ich poszukać – stwierdził Liam buntowniczo, ale przerwał mu dzwonek.
      – Są od nas silniejsi, poradzą sobie – uznała Juliette, kładąc chłopakowi rękę na ramieniu. Po chwili wzdrygnęła się, jakby przypomniała sobie coś okropnego. – A tak właściwie, to jest jeszcze jedna istotna sprawa. Gdy biegałam, znalazłam w lesie Isaaca.
      – Co tam robił? – spytał chłopak, unosząc jedną brew.
      – On nie żyje. Wyglądał, jakby zaatakował go niedźwiedź, ale takich tu nie ma przecież. Nie dał rady się zregenerować. – Spuściła wzrok, jakby była to jej wina.
      Evelyn musiała usiąść. Porwano ich wszystkich. Prawdopodobnie ponownie. Ten sam sprawca. Kim jest? Co z nimi zrobi? Jej tętno przyspieszyło, a oddech stał się płytki.
      – Hej, spokojnie – mruknął Liam, gdy ławka na wprost dziewczyny zaczęła się lekko unosić.
      Nie zwróciła na to uwagi. Po prostu wyszła.

2 komentarze:

  1. Świetne, już nie mogę doczekać się następnego rodziału :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział ciekawy, tak jak całe opowaidanie, niedawno trafiłam na Twojego bloga i nie mogłam się od niego oderwać.
    Chciałabym Cię poinformować, że Twój blog został nominowany do LBA. Więcej informacji tu -------> http://four-page.blogspot.com/2015/07/lba.html

    OdpowiedzUsuń